Opowiadania moje wcale nie są śmieszne, one są
dziwne. Sprawy nieprawdopodobne stają się prawdopodobnymi, zwyczajnymi,
na wskroś naszymi, jakbyśmy je dotykali i postrzegali codziennie, no prawie
codziennie. Nie to śmieszne, co śmiesznym się zdaje, ale to, co zwyczajne,
tak zwyczajne, że aż nie prawdopodobne- Pisał o moich opowiadaniach Andrzej
K.Waśkiewicz.
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, wśród nas rozkapryszonych bachorów
awangardy, zdolnych, wybitnych i przeciętnych malarzy, którzy wszystkie
wieczory spędzali na piętrze w SPATIFie, przesiadywał również On, nieporadny
w ruchach, w umyśle, spojrzeniu. Głos miał tubalny i pierwszy do drugiego,
oko niepojęte, a właściwie wydawałoby się podpojęte wręcz, więc przyzwyczailiśmy
się do tego, iż jest to jeden z elementów wspólnej histerii. W naszym
wiecznym tańcu, nie zwróciliśmy uwagi, ze On zniknął nam z pola widzenia,
dotyku i wspólnego lotu. Ot, dotarło do nas, że mieszka w akademiku, w
Berlinie Wschodnim i uczęszcza na uniwersytet Hubolda, gdzie otrzymuje
od rządu NRDowskiego stypendium naukowe. Na kilka lat zniknął z naszych
oczu, więc trochę zapomnieliśmy o nim. Pojawił się wśród nas po kilku
latach. Pojawił się wśród nas, moralnie stojących w miejscu, dalej rozbawionych
arystokratów ducha, miejsca i czasu, a On zachowywał się jeszcze pokraczniej
niż poprzednio. Kiepski specjalista, mimo enerdowskich kraciastych koszul
w dobrym gatunku i butów Salamandra. Głos jego stał się donośniejszy,
wręcz za głośny i za niski do romansów Wertyńskiego i taki jakiś był,
niby ten sam, a inny. Po pewnym czasie zniknął ze SPATIFu. Podobno czynił
starania, by dostać się do seminarium duchownego, co mu się nie udało,
chyba ze względu na wiek. W każdym razie wkręcił się w kręgi duchowne
i tam pozostał już do początku lat dziewięćdziesiątych. Pozostał tam jako
człowiek stary, który nie opuścił żadnej mszy, poświęcenia gmachów publicznych,
uduchowionych rautów. W tym samym czasie był już członkiem zarządu spółki
z ograniczoną odpowiedzialnością, powstałej na bazie postkomunistycznego,
wielkiego przedsiębiorstwa. Przedsiębiorstwo to doprowadził do bankructwa
i sam już wykupił je potem za grosze. Znamy go dzisiaj z pierwszych stron
gazet, w garniturze Bossa, z psem marki pudel i wyświechtaną przez wichurę
dziejów, gębą. Spotkałem go przed wczoraj, czyli w czwartek, dwunastego,
wieczorową porą i cóż się od niego dowiedziałem?
-Kurwa, ale to wszystko się najebało, że głowa boli, Nie?- Rechotnął swoim
donośnym głosem i trącił mnie łokciem w bok. On mnie nigdy nie zwiódł,
nawet wówczas w SPATIFie, gdy łypał na nas swym ubowskim oczkiem w sześćdziesiątych
latach, albo podczas mszy świętej, kiedy jako etatowy pracownik enerdowskiego
Stazi przyjmował komunię, ani przed wczoraj, kiedy spotkał kumpla sprzed
lat, czyli mnie, byłego bachora awangardy, a dziś starego człowieka. Nie
to śmieszne, co śmiesznym się zdaje, śmiesznym jest to, co jest zwyczajne,
prawdopodobne.
|