Opowiadania:
Od wschodu słońca spotyka
mnie pech za pechem, poczynając od tego, że słoneczko powstało nie te, którego
oczekiwałem, bo wybrane przypadkowo, z dolnej półki.
Dalej, przed nie zjedzonym, nota bene, śniadaniem, przeszyła mnie kula karabinowa,
kalibru siedemsześćdziesiątdziewięć, która wyleciała złośliwie, najprawdopodobniej
z karabinu ręcznie powtarzalnego firmy Mauser, radomskich zakładów zbrojeniowych.
Kula karabinowa przebiła moje nadwątlone papierosami płuco i poleciała dalej
w niewiadomym mi kierunku. Poleciała dalej, daję głowę, że też złośliwie.
Rano czytam gazety poranne, a tam jak byk stoi napisane, że z naszej ukochanej
bocznicy, przyległej do ukochanego dworca kolejowego Jan S. skradł podkłady
kolejowe... podkłady kolejowe, ... ukochana bocznica..., co za pech, jaka
niesprawiedliwość mnie spotyka.
Słoneczko, kula karabinowa, kaliber siedemsześćdziesiątdziewięć, podkłady
kolejowe, a to dopiero mamy rano. Pech za pechem. Pech za pechem, a za pechem
pech.
Godzina dwunasta spóźniła się o całą godzinę i wziąłem spóźnioną tabletkę
na podgardle, które od tygodnia wisi mi do kolan i od tego czasu przeszkadza
w przebijaniu się przez trudne życie. Przeszkadza w zastanowieniu się nad
sobą i racją, lub nie racją współczesnego świata. Tabletka spóźniona o godzinę,
cóż za pech. Zbeształem z błotem tę wstrętną dwunastą, aż uszy położyła
po sobie i schowała się pod zegar mosiężny, szafowy.
W godzinach popołudniowych idąc ulicą Dworcową otrzymałem potężny cios w
głowę, gdyż spadł na mnie Ludwik Czternasty, w formie złoconego krzesła,
z epoki Ludwika czternastego. Ludwik spadł nagle i skrycie, wyrzucony z
okna wąsatego pana, rękoma niedźwiedzia Gryzli, którego wąsaty pan eksperymentalnie
hodował na poddaszu ulicy Dworcowej.
Pech, że musiałem się znaleźć tu i teraz, pech, pech i jeszcze raz pech.
Dam na ten przykład podwieczorek, figa, ciocia Miecia nie podała mi dzisiaj
podwieczorku, gdyż wyszła nazad i trudno jej było powrócić na powrót do
mego spodeczka przeznaczonego na leguminę, a oczekującego na nas codziennie
w kredensie, tym z drzewa bukowego. Pech dla mego brzuszka i dla mych przyzwyczajeń
i całego mnie. Pech nad pechy. Oj, jaki ja jestem pechowy i nieszczęśliwy
w tym pechu.
Józiu, pytasz mnie, co mogło mnie pocieszającego spotkać pod wieczór. Muszę
cię znów zmartwić. Pod wieczór, pies, własność notarialna pana Tadzia, spojrzał
na mnie koźlim wzrokiem na wspólnych schodach, akurat właśnie wtedy, wtedy
gdy musiałem koło niego przechodzić, właśnie wtedy zrobiło mu się chyba
koźlo i takowo mnie obserwował. Mogłem udać się na wspólne schody dziesięć
minut temu, lub dopiero za te dziesięć minut, ale właśnie znalazłem się
koło Tadziowego psa teraz, właśnie teraz i zostałem zaobserwowany koźlo,
wręcz koźlo.
Co za pech, wręcz pech za pechem. Co za pechowy dzień. Pech pecha pech.
Pech pecha pcha. Dzień
udaje się na spoczynek i czernieje jak Murzyn, którego nazywamy nocą. Murzyn
staje się dziś szczególnie czarny, jak nocna sadza. Ciemno, że oko wykol
i tu pech, oko zostało wykolone, podstępnie, bez dania racji i praw niewykolnych.
Oko zostało wykolone kolem, czyli na okrągło, co w tym momencie nie było
mi na rękę, a jak nie było, to ręka pozostała pusta. I tak pechowo przez
cały ciemny wieczór pozostałem z okiem wykolonym i pustą dłonią. Pech. Pech
na pechu. Jeden na drugim.
Noc poranna krzyczy do mnie, że właśnie środa, co za pech, że nie czwartek,
bo w czwartek udałbym się do Króla Stasia na obiad suto zakrapiany wierszem
i gęsty od kudłatej czeredy i trochę sprośny, co lubię.
Co za pech, co za pech, co za życie. Moje życie od pecha do p'chu i od p'chu
do pechu. Takie moje życie, Józiu.