Wspiąłem
się wysoko po schodach do mego pokoiku i starannie zamknąłem za sobą drzwi.
Znalazłem się we własnym mieszkaniu, gdzie wiedziałem, ze kredens jest jesionowy
i czego można się po nim spodziewać, - mieści kubek na kakao i widelec.
Znana mi kanapa przykryta kapą w wielkie weneckie kwiaty, że ponad kanapą
znajduje się makatka słomiana z pocztówkami, co prawda wyblakłymi, ale ukazującymi
wymarzony świat. Na stole stoi siwak z moimi ulubionymi chryzantemami, że
pachnie zgnilizną i grzybem, że sufit przecieka nawet w słoneczne upalne
dni, a szyby dzwonią jak dzwony pobliskiego kościółka.
Lubię mieć komfort spraw oczywistych, bez niedomówień, spraw znanych mi
od dawna.
Dnia pewnego wróciłem do domu
z przejażdżki statkiem przybrzeżnym, gdzie stałem zadziwiony i zdezorientowany
pośrodku pokładu. Zdziwiony że z komina nie unoszą się kłęby pary, że buczek
okrętowy nie gwiżdże przeraźliwie co jakiś czas, że kapitan nie ma przytwierdzonej
drewnianej nogi, a załoga koszulek w paski i brudek okalających żuchwy szczękowe
i nie nuci tęsknych szantów podczas czynności przy linach, ani Koterbskiej
która uświadomiłaby mi że wieje zachodni wiatr. Statek jawił mi się żaden,
biały, pełen bachorów, grubych bab, dudniący jakąś maszyną w czeluściach.
Żadnego majtka, żadnej mewy, żadnego bezkresu. Zmarnowane godziny. Po zejściu
z pokładu, gdy wracałem do swojego pokoiku zastanowić się w spokoju nad
moim statusem w świecie i nad sobą samym, wstąpiłem do fary by pomodlić
się do Boga i zadać mu parę istotnych pytań. Kościół jawił się typową świątynią
Trzeciej Rzeczypospolitej odnowioną według możliwości technologicznych i
estetycznych ery rodzącego się kapitalizmu. Na posadzce stały sztuczne palmy
zamiast nieruchomych postaci grzeszników w parcianych workach. Pachniało
czystością i Amwayem.
Ulica prowadząca do mego mieszkanka, bez głośników podnoszących na duchu
swymi pieśniami, dzwonków tramwajów, pokrzykiwań chłopców z gazetami, trzepotania
gołębi zrywających się do lotu. Ulica ukazała mi się taka jaką znasz Janie,
Mario, Henryku, już nawet ty Patrycjo i Angeliko i też nie możecie się z
tym pogodzić. Rozumiem Robercika, gdyż ten mały biedny Robercik nie ma już
żadnej alternatywy, on musi uznać to wszystko jako swoje osobiste i niczym
nie zachwiane piękno, jako coś co jest mu najbardziej bliskie.
Wspiąłem się wysoko po schodach do mego pokoiku i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Mój pokój najprawdziwszy z prawdziwych. Siadłem na krześle przy okrągłym stole i nie zapaliwszy światła rozpłakałem się. Płakałem aż do lunchu który przygotowałem sobie na maszynce elektrycznej dwupalnikowej. Po lunchu płakałem jeszcze około dwóch godzin i uspokojony zabrałem się za lekturę aktualnych dzienników żeby zdobyć niezbędną wiedzę o dniu dzisiejszym, żeby móc kiedyś wyjść wreszcie z mojego pokoiku pogwizdując najnowsze szlagiery i poklepać aluminiową kolumnę jak najwierniejszą kochankę.