Wędrowna
Kancelaria Prawnicza rozbiła swój namiot na peryferiach powiatowego miasta
po pełnym sukcesów pobycie w stolicy, gdzie rozwiązała wszystkie problemy
Warszawian w swym zasłużenie wysłużonym namiocie, usytuowanym na Polach
Mokotowskich.
Mecenas Mec Cenas Młodszy, zwany juniorem, syn mecenasa Mac Cenasa, zwanego
Mecenasem z Muchą, którą zaczął nosić od czasu przyjaźni ze Scypio del Campo,
kiedy to wspólnie wymyślili samolot, oraz namiot i zawzięcie bronili swych
racji, iż są właścicielami tychże patentów.
Cóż, były to odległe czasy, pan mecenas Mac Cenas dawno zapadł się pod ziemię
wraz ze swym namiotem, natomiast Scypio del Campo jeszcze dawniej odfrunął
gdzieś bezpowrotnie samolotem - notarialną, a jednocześnie osobistą własnością.
Dziś pan mecenas Mec Cenas Młodszy, syn mecenasa Mac Cenasa Starszego z
Muchą posiada już nowy namiot odkupiony od Zabrzańskiego Hufca Pracy. Wygodny,
przestronny, reprezentacyjny, w którym to o określonej godzinie przyjmuje
petentów w różnych kątkach kraju.
Kancelaria Prawnicza od pewnego czasu świadczy swe usługi mieszkańcom powiatowego
miasteczka, gdzie od samego rana ustawiła się kolejka sięgająca pomnika
Bolesława Prusa, który jako ostatni usytuował się w tejże kolejce. Mecenas
Mec Cenas Młodszy, wraz z aplikantem panem Bławatem zasiedli za przenośnym,
eklektycznym biurkiem, poprawili krzywo zawiązane krawaty i odezwali się
na dwa głosy, z dominantą mecenasa...
- Proszę, kto z państwa pierwszy w kolejności.
Wszedł nieporadnie swymi krokasami Brodaty Anioł i usiadł jeszcze nieporadniej.
Dłonie jak bochny chleba oparł o biurko i tubalnął.
- Panie mecenasie, mam problem brody przekazanej mi przez pokolenia, broda
ma krzyczy ... że nie.
Mecenas pieszczotliwie pogładził włosy wiszące u dołu twarzy pana Anioła,
i nakazał aplikantowi panu Bławat wystosować odpowiednie pismo. Pan Anioł
Brodaty krokasami opuścił Wędrowną Kancelarie Prawniczą, chwaląc ją wniebogłosy
wzdłuż długiej kolejki sięgającej Bolesława Prusa.
- Następny proszę...
- Panie mecenasie...
- Następny proszę...
- Panie mecenasie, krowa mego sąsiada pana Waćpana, umizga sie do mojej
żony. To zbyt pikantne jak na delikatny rozumek mej Anielci.
- Postawimy przed sądem te wstrętne zboczone krowisko, najlepiej pomijając
niższe, postawimy na najwyższym sądowym szczeblu. Panie aplikancie Bławat
proszę pisać.
- Następny...
- Panie mecenasie....
- Następny...
- Panie mecenasie, kochanieńki, ziemia moja, moje pół hekatra, które rodzi
co roku, żąda ode mnie alimentów, a ja biedny chudopachołek sam nie mam
co do gęby włożyc. Nie mam z czego płacić tej bezczelnej ziemi.
- Proszę pana, pan postępuje z nią zbyt delikatnie. Radzę ją zorać, przeorać
tak, żeby popamiętała sobie pana na wieki, wtedy głupie pomysły wyparują
jej z głowy.
Pan opuścił Wędrowną Kancelarię Prawniczą pełen optymizmu. Zakrzaszczył
brwi, poprawił pasek przy opadajacych spodniach i postanowił iż tę wstrętną
krętaczkę tak przeorze, iż nie pozna jej nawet czarnoziem podlaski.
- Następny proszę...
- Panie mecenasie...
- Następny proszę...
- Panie mecenasie, ludzkość odebrała mi piętę, wiec z tego powodu niemiłosiernie
kuleję, rzekł pan Matoł Idotegobezbarwny.
- Panie Matole, jesteśmy u progu dwutysięcznego roku, więc w czasach dekadenckich,
czasach chaosu, terroryzmu, rozluźnienia obyczajów, zła czyhającego z każdego
zaułka, więc nie zdziwił mnie szanowny pan, panie Matole, że ludzkość w
tak brutalny sposób postąpiła z pańską pięta, ale zaraz pan aplikant Blawat
wystosuje odpowiednie pismo do Trybunału Międzynarodowego w Myśliborzu,
a oni już na pewno coś wymyślą. Na przykład zastosują ludzkości koczkowładztwo,
lub co nie daj Boże, skreślą z jadłospisu omlet, to wtedy ludzkość się opamięta.
- Dziękuję mecenasie, stokrotnie dziękuję.
Pan Matoł odkuśtykał z namiotu Wędrownej Kancelarii Prawniczej z głową odwróconą
w stronę Myśliborza i w dodatku z uśmiechem na twarzy.
Jako ostatni wszedł Bolesław Prus dzwoniąc głucho spiżowym ubraniem, poprawił
okularki ze spiżowego drutu i odezwal się metalicznym głosem...
- Drogi panie mecenasie Mec Cenasie Młodszy, witam szanownego pana, nazwisko
moje brzmi Aleksander Głowacki, potocznie nazwany Boleslawem Prusem.
- Cóż pana sprowadza do mnie panie Aleksandrze?
- Muszę się drogiemu panu poskarżyć, że codziennie srają na mnie miejscowe
i przyjezdne ptaki, okoliczne psy obsikują me trzewiki, na moich spodniach
młodzieńcy wypisują miłosne sentencje, kubraczek pijacy sprzedali na złom
i od kilkudziesięciu lat nikt nie złożył wiązanki kwiatów przy moich obsikanych
bucikach. Smutno mi i źle panie mecenasie. Dodatkowo chciałem zazanczyć,
iż społeczeństwo odlało mnie z dzwonów miejscowych katedr, oraz powstańczych
armat i z tychże powodów jest mi bardzo źle na naszym ryneczku składającym
się z gmachów użyteczności publicznej.
- Boje się, że nic nie mogę panu pomóc, gdyż sądy nasze patrzą podejrzliwym
wzrokiem na osobników używających ksywki, czyli podejrzanych pseudonimów.
Lepiej siedzieć cicho, bo jeszcze mogą wsadzić do pudła z którego nie uda
się pana wyciągnąć.
Pan Aleksander oddalił się od Wędrownej Kancelarii Prawniczej w stronę miejscowego
ryneczku, wolnym, smutnym, metalicznym krokiem, a za nim podążały dwa miejscowe
psy z pełnymi pęcherzami, pełne świadomości, iż drepczą za publicystą a
zarazem współtwórcą realizmu krytycznego bliskiego pozytywizmu. Twórcy powieści
naturalistycznych, nowel i humoresek, oraz cotygodniowych kronik odległego
miasta stołecznego Warszawy, za człekiem odlanym ze spyżu katedralego i
armatniego. Dwa pieski boleśnie popiskiwały, gdyż pęcherze domagały się
swych biologicznych praw. Domagały się i domagały.